Pomysł podróży do Andory powstał podczas Autostopowego Sylwestra w Gołkowicach. Nasz serdeczny kolega Adam, podczas swojej prelekcji, opowiadał, że miał przyjemność znalezienia w okolicach Andory, że jeden z tubylców pokierował go na dzikie źródła termalne. Wtedy pomyślałem sobie: Źródło termalne?! Ciepło?! Woda?! W środku zimy?! - BIORĘ TO! Plan był prosty: spinam się, zdaję sesję, jadę na ferie! Jak sami zaraz się przekonacie zostało to wykonane w 100%, ale nie bez problemów :) Zapraszam do lektury!
Start podróży, według mnie i mojego kompana Rafała, ani przez chwilę nie stał pod znakiem zapytania, mimo 'głosu rozsądku' atakującego z zewnątrz. Rodzina, przyjaciele twierdzili, że jesteśmy szaleni, że w środku zimy spanie pod namiotem jest nieodpowiedzialne, nieodpowiednie i wygląda komicznie. Sami osobiście o tym wiedzieliśmy, ale żaden z nas o tym głośno nie mówił. "W imię marzeń i wyższych celów!" - myśleliśmy sobie.
dzień 0: "Mocny start" - Pierwszym celem naszej podróży był podkarpacki Mielec, ponieważ Rafał musiał przygotować odpowiedni sprzęt. Podróż w jedną stronę trwała bardzo krótko, morale było wysokie. Poznaliśmy bardzo sympatycznych kierowców. Wystartowaliśmy z mocnym akcentem, mimo zimy, lekkiego deszczu i porwistego wiatru, chłodno nam nie było. Wizyta w domu rodzinnym mojego kompana odbyła się bardzo szybko i sprawnie, mimo narastającego 'głosu rozsądku'. Naszym błędem okazał się wyjazd z Mielca po zachodzie słońca. Nagle zrobiło się bardzo zimno, deszcz zaczął lać, a my staliśmy samotnie na ciemnej i pustej szosie, na której niestety zalegliśmy. Było to bardzo psychodeliczne miejsce. Jeden dom w którym paliło się światło, na skraju jakieś małej wioski, 300 metrów od ciemnego i mrocznego lasu na opuszczonym i rzadko uczęszczanym przystanku PKS. Po jakiś 2h z opresji wyciągnął nas kierowca cysterny- szczęście w nieszczęściu, ponieważ zanim się zatrzymał ochlapał nas ogromną kałużą. Dostałem 'liścia' w twarz strumieniem wody z siłą węża ogrodowego. Czułem się, jakby mi ktoś wiadro na głowę wylał. Wtedy było już źle, bo byłem cały przemoczony i przemarznięty. Do Wrocławia dotarliśmy późno w nocy. Już wtedy wiedzieliśmy, że nie zdążymy się spakować i wyjechać w zaplanowanym terminie- dzień obsuwy.
dzień 1: "Frankfurt nocą" - Rozpoczynamy tą 'właściwą' podróz o 6 rano na Bielanach Wrocławskich od Herbaty zrobionej na stacji benzynowej, jednak woda w kranie na tamtejszej stacji okazuje się być "radioaktywna" i zamiast gotować się w tradycyjny sposób- pieni się jakby miała wściekliznę- wylałem- nie chcę sraczki w trasie dostać. Około godziny nam zajęło by złapać pierwszego stopa, ale nadrabialiśmy prędkością 200km/h nowiusim BMW. Kierowca okazał się bardzo ogarniętym człowiekiem. Opowiadał nam o tym co się dzieje na świecie. Interpretacja różnych wydarzeń była bardzo trafna i niezmiernie interesująca. Po opuszczeniu auta zaraz za granicą niemiecką sprawdziła nas tamtejsza policja (można było sięspodziewać!). Ironią było to, że podczas szukania paszportu na wierzch wysunął się mój ogromny, wojskowy nóż. Na szczęście policjanci okazali się nieogarami i nie zwrócili na to szczególnej uwagi. Dalsza podróż ciągnęła się w nieskończoność na poboczu niemieckich landówek. Kilkukrotnie złamaliśmy naszą świętą zasadę 'nieschodzenia z autostardy, przez co straciliśmy mnóstwo czasu. Późno w nocy wylądowaliśmy na obrzeżach Frankfurtu. Miasto było tak wielkie, ze jego panorama nie mieściła się na horyzoncie. Podziwialiśmy je z wierzy widokowej na jednej ze stacji. Było przepięknie!! Jednak zmęczeni i głodni postanowiliśmy rozbić namiot i dziś już nie łapać. Czas spać!
dzień 2 i noc: "Pechowi autosopowicze": Historia podróży tutaj nabiera rumieńców. Z Frankfurtu wziął nas człowiek z którym rozmawialiśmy po niemiecku, dopóki z czyiś ust nie padło słowo klucz- "kurwa!"- wtedy wiele się wyjaśniło. Okazało się też, że nasz polski kierowca sączy sobie piwko na niemieckiej autostradzie po kryjomu wyciągając je spod kierownicy ukratkiem co chwilkę! Na szczęście podwiózł nas bardzo krótki, lecz bardzo znaczący odcinek trasy, bo przewiózł nas przez cała aglomerację i siatkę autostrad nadkładając kilkadziesiąt kilometrów. Opowiedział kilka historii związanych z miastem (z lotniska we Frankfurtu co 40sek startuje/ląduje samolot!). Potem kilka stopów z Niemcami i w końcu na jednej ze stacji spotkaliśmy JEGO! To jest tak zaawansowana historia, że aż wymaga osobnego wstępu:
---- Miał na imię Piotrek, jechał zielonym dostawczakiem! Miał 25 lat i to była jego pierwsza zagraniczna trasa. Gdy go zobaczyliśmy na stacji pierwszy raz to nasze serca wypełnimy się nadzieją, podeszliśmy na luzie widząc tablicę z biało-czerwoną flagą. "Siema!" - mówimy. Nasz przyszły kierowca był bardzo zdziwiony, co robi dwóch Polaków z plecakami gdzieś w sercu niemiec. Wyjaśnił, że jedzie w stronę Paryża, że dawno nie miał z kim porozmawiać i czy byśmy łaskawie z nim nie chcieli pojechać! Oczywiście bez namysłu większego chwilkę później ładowaliśmy nasze plecaki na pakę auta. Jego nieszczęście właśnie się zaczynało... Po przejechaniu kilkunastu kilometrów oznajmił, że nie ma już paliwa i że jego firma nakazuje mu tankować na wyznaczonych stacjach (bo mają jakieś umowy promocyjne). Oczywiście przez długi czas nie mogliśmy znaleźć tej narzuconej stacji. Kiedy stan baku wskazywał, że auto długo nie pojedzie postanowiliśmy wjechać do jakiegoś miasta- tam są zawsze stacje! Po spenetrowaniu centrum stwierdziliśmy, że czas się kogoś zapytać gdzie szukać tanksztela, ale żywego ducha dookoła. Postanowiliśmy zapukać komuś do domu i wyciągnąć odpowiednią informacje.. "Zawróćcie, na rondzie jedzcie w prawo!". Oczywiście stacji tam nie było. Po zebraniu kilku innych informacji dojechaliśmy na stację benzynową na terenie wielkiego, ogrodzonego hipermarketu. Okazało się, że karta naszego kierowcy nie obsługiwana jest na tej samoobsługowej stacji. Gdy chcieliśmy wyjechać z marketu okazało się, że brama wjazdowa jest ZAMKNIĘTA! Co śmieszniejsze nie było innego wyjazdu! Musieliśmy sforsować trawnik i modliliśmy się o to, żeby szeroki i wysoki dostawczak zmieścił się przejściem dla pieszych. Około 10 minut zajęło nam nawigowanie pojazdem, ale udało się, wyjechaliśmy!!! Następna stacja okazała się być równie pechowa.. Nasze dostawcze auto okazało się być za wysokie by mogło wjechać na stację:) Zabrakło dosłownie 3cm! W końcu znaleźliśmy jakąś stację, gdzie ledwo jadące auto mogło się 'napić'. Następnie nasz kolega Piotrek się z nami zagadał i przejechał zjazd z autostrady. Musieliśmy wjechać na płatną autostradę (firma mu zabroniła jechania płatnymi!). Zablokowaliśmy bramki na jakieś 20min, bo nie mięliśmy pieniędzy by wjechać na trasę. Kilkukrotnie chodziliśmy zagadywać do obsługi bramek by wyjaśnić sprawę, lecz oni z angielskim byli na bakier. Kończąc już dodam tylko, że w dalszej części podróży zostało nam zrobione zdjęcie fotoradarem. Przewiózł nas z okolic Strasburgu do okolic Nanntes przez Paryż (ok 800km) bez spania! Na miejscu kupiliśmy browarki napiliśmy się wspólnie i pożegnaliśmy.
Więc jeżeli ktoś powie mi kiedyś, że ma pecha, że nie może złapać stopa to go odeślę TUTAJ!
Dzien 3 od połowy: "Cenna zguba": Złapaliśmy na wejściu, jeszcze pijani, dwójkę francuzów, którzy wracali z zapasami z Holandii. Poczęstowali nas jednym lolkiem... w połączeniu z alkoholem złapała nas mocna bania! Wtedy to się stało! Wyciągnąłem aparat, bo chciałem zrobić pamiątkowe zdjęcie i zostawiłem go w aucie- przepadły wszystkie zdjęcia z podróży. Byłem bardzo zły. Kilka stopów później mi przeszło i humor wrócił. Znajdowaliśmy się już na autostradzie do Bordeaux. Postanowiliśmy odpocząć, bo już zaczynało się robić późno. Rozbiliśmy się w toalecie przy bramkach w ogromnej kabinie dla niepełnosprawnych kobiet. Prawdopodobieństwo, że taka kobieta znajdzie się w tej WC o tej godzinie było bardzo małe. Zbudowaliśmy prowizoryczny namiot z folii malarskiej. Karimata, śpiwór, sen!
Dzień 4: "Rozczarowujący cel": Poranek był bardzo zimny.. poranna toaleta, herbata, szybkie śniadanie i już staliśmy przy bramkach. Ruch był znikomy, a słońce jeszcze nie wstało. Nagle jedno z nielicznych aut zatrzymuje się. Otwieramy drzwi, wsiadamy. Pierwszą rzeczą na jaką zwróciliśmy uwagę był nóż sprężynowy na siedzeniu pasażera.. lekko zwątpiliśmy, ale gościu mówi, że to nic takiego i chowa do schowka, jedziemy. Na twarzy widać było zamazane dziary, wyglądał lekko strasznie i groźnie.Okazał się recydywistą, który chce naprawić swoje błędy. Był bardzo miły, sympatyczny i pomocny. Często się uśmiechał i pytał, czy czegoś nam nie brakuje. Także tutaj płynie jedna nauka: "Nie oceniajcie kierowcy ani po aucie, ani wyposażeniu:)". Była to bardzo dobra decyzja, żeby wsiąść, bo ten dobry człowiek przewiózł nas 600km. Byliśmy już za Tuluzą i do celu moglibyśmy dorzucić kamieniem. Następny stop sprowadził nas na ziemię. Bardzo miła Pani gdy usłyszała, że chcemy zapuścić się w góry w poszukiwaniu wyżej wymienionych źródeł termalnych ze zdziwieniem zapytała, czy mamy rakiety śnieżne i czekany. Jej ździwienie okazało się suszne.. gdy sprawdzaliśmy pogodę powiedziano nam, że będzie 14 stopni w dzień. Jednak nikt nie uwzględnił pokrywy śnieżnej, której grubość wynosiła ponad 2 metry!! Dodatkowo Pani kierowca powiedziała, że Andora była zamknięta 2 razy w zeszłym tygodniu z powodu zasypania drogi przez lawinę. Lekko przeraziły nas opowieści tej Pani.. chwilkę później byliśmy już 'po tamtej stronie' białego piekła. Cel pierwszy: Wizyta w sklepie- jedzenie i picie, czyli bułki i Jack Daniels.
Noc 4: "Białe Piekło" Słońce zaszło szybko za ogromną, 3 tysięczną górą. Zrobiło się ciemno i zimno. Temperatura spadła do około -15. Staliśmy w środku wymierającego miasta. Naszym głównym problemem stał się brak ciepła. Nie mięliśmy gniazdka z prądem by zagotować wodę. Nie mogliśmy rozbić namiotu, bo na pobocze trzeba się było wdrapywać (takie zaspy!). Stacji w okolicy żadnej, McD zamknięty. Wrzuciliśmy plecaki w zaspę i postanowiliśmy połazić, aby się zagrzać. Dodatkowe ciepło generował szybko znikający Daniels. Na tamtą chwilę nie mięliśmy perspektyw przetrwania tej koszmarnej nocy. Niedługo później miasto było całkowicie puste i można było spotkać nieliczne osoby wracające do swoich hotelowych łóżek. Postanowiliśmy iść pod górę, by się zagrzać i pozwiedzać miasto. Po 15 minutach spaceru świateł robiło się coraz mniej i hotele stawały się coraz rzadszym widokiem. Na naszej drodze napotkaliśmy zamknięty szlaban, świecący bardzo jasno i intensywnie czerwonymi światłami i jakieś hiszpańskie napisy. Postanowiliśmy pokonać przeszkodę i iść dalej. Po jakiś 3h marszu byliśmy już na samym szczycie 2,5 tysięcznej góry (tak powiedział GPS, a on się nie myli!). Na samym szczycie było tak zimno, że oddzieliła się i zamarzła Cola w kubku z Danielsem i pod sam koniec piliśmy samą Whysky z lodem. Długo się nie zastanawialiśmy by zejść na niższe wysokości. Wróciliśmy do miasta, znaleźliśmy otwartą klatkę schodową i gorący kaloryfer w środku. Usiedliśmy przy nim, owinęliśmy się śpiworami i tak zakończyła się noc w Pirenejach, w Białym piekle.
Dzień 5, 6 i 7- "Powrót do domu": Rozpoczęcie powrotu było dla nas obojga bardzo oczywiste już następnego dnia. Postanowiliśmy jednak zmierzyć się z jeszcze jednym z żywiołów- wodą. Obraliśmy za kierunek miasto Montpellier, a następnie portowe miasteczko Palavas, do którego dotarliśmy późnym popołudniem. Było tam bardzo ciepło, bo około 15 stopni. Postanowiliśmy odzyskać energię, odespać koszmarną noc w górach. Po spacerze brzegiem morza, zbieraniu muszelek, wypiciu kilku piw położyliśmy się spać! Było to bardzo niestandardowe miejsce, bo w drewnianym domku na placu zabaw. Rano najpierw obudził nas przepiękny wschód słońca a później bawiące się wokół dzieci.
Następnie mięliśmy kilka problemów w Valance. Daliśmy się źle wysadzić i zaczęły się schody. Kilkukrotnie musieliśmy przechodzić przez bramki przecinając wszystkie możliwe pasy. Uruchomiłem także przez przypadek alarm, bo przeszedłem przez fotokomórkę na 'czerwonym' świetle, co było jednoznaczne z 'jakieś auto przejechało bez płacenia'.
Dojechaliśmy do Dijonu w którym umówilismy się z jednym Polakiem by nas tirem zawiózł do Ojczyzny, jednak musieliśmy czekać na niego do 4 rano. Była to jedna z najdłuższych nocy w moim życiu. Było bardzo zimno, a czekanie było strasznie nużące. Jednak daliśmy radę- nie zasnęliśmy! Kilka godzin później byliśmy już w ukochanej Polsce, a po kilku następnych godzinach w ukochanym łóżeczku!


Trasa planowana
Trasa przejechana :)
Fotorelacja z podrózy, ze zdjęc które udało się zrobić telefonem
'Nasz serdeczny kolega Adam, podczas swojej prelekcji, opowiadał, że miał przyjemność znalezienia w okolicach Andory, że jeden z tubylców pokierował go na dzikie źródła termalne.' - zgubiłeś 'się' jak mi się zdaje. :)
OdpowiedzUsuń29 years old VP Quality Control Dolph Bicksteth, hailing from Frontier enjoys watching movies like Bright Leaves and Video gaming. Took a trip to Historic Centre of Salvador de Bahia and drives a Ferrari 340 Mexico Coupe. Informacje dodatkowe
OdpowiedzUsuń